Nie jestem znawcą twórczości Franka Zappy. Myślę, że byłoby to bardzo trudne, gdyż Frank przez 27 lat kariery zaprezentował ponad 60 albumów. Po jego śmierci ukazało się kolejne 30 płyt, które są wydawane przez jego rodzinę - najpierw żonę, a później dzieci.

                            

Pierwszy raz zetknąłem się z muzyką Zappy w liceum. Byłem wtedy fanem metalu, w glanach, z ciężkim stalowym łańcuchem przytroczonym do szerokich bojówek i nie myślałem o słuchaniu innej muzyki, a tym bardziej sięganie po jakieś starocie. Jednak kuzyn mnie przekonał, że świat na ciężkim graniu się nie kończy. Dostałem od niego kilka kaset, na którym odnalazłem zupełnie nowy, muzyczny świat. Bez afektowanego krzyku, brutalnych gitar i mocnych perkusji. Na kasetach tych były nagrania takich twórców jak Fela Kuti i Tony Allen, stanowiące początek mojej fascynacji afrobeatami. Był też album, który zaskoczył mnie swoją różnorodnością. Jazz, rock i blues zostały połączone z wielkim wyczuciem przez szalonego Franka Zappę, na jego drugim albumie „Hot Rats”, nagranym w 1969 roku.

                                         

Po wielu latach odkryłem, że późne lata sześćdziesiąte były wypełnione lepszymi bądź gorszymi próbami łączenia jazzu z rockiem. Tymi, które przeszły do historii jako wybitne to bardziej jazzowe 'In the Silent Way” Miles'a Davis'a oraz bardziej rockowe „In the Court of the Crimson King” King Crimson. Jednak to właśnie „Hot Rats” najciekawiej zaciera granicę między tymi gatunkami, tworząc wyjątkową całość. Album składa się z sześciu utworów, w których dominują długie tematy i improwizacje, co jest domeną jazzu, lecz swoją dynamiką przenoszą słuchacza zdecydowanie w świat rocka.

                                        

Album otwiera najbardziej przystępna kompozycja „Peaches en Regalia”, utwór bardzo melodyjny i w perspektywie całości najłagodniejszy. Pewnie dlatego został wybrany na singiel promujący wydawnictwo. Kolejny - „Willie the Pimp” to już rasowy łamaniec jazzrockowy. Rozpoczyna się i kończy prostą rockową gitarą, której towarzyszą skrzypce Dona 'Sugarcane'a' Harrisa oraz głos Captain'a Beefhearta, śpiewającego z manierą czarnych bluesowych wokalistów. Środkowa część to szalone gitarowe improwizacje Zappy. 

                                               

                                                                   

Improwizowany, jamowy charakter mają ponadto dwa inne utwory na płycie, „Son of the Mr. Green Genes”, który jest reinterpretacją piosenki „Mr. Green Genese” z repertuaru The Mother Invention (kapeli Franka Zappy istniejącej z przerwami od 1964 do 1975 roku).

                                      

                                                       

Drugim kawałkiem o tym charakterze jest najdłuższy na płycie „The Gumbo Variations”. Kolejny raz Zappa daje popis swoich wirtuozerskich umiejętności w grze na gitarze, tylko tu w szalonej pogoni towarzyszy mu rewelacyjny saksofon Ian'a Underwooda i ponownie skrzypce Harrisa. Tempo i groove tym improwizacjom nadaje perkusja i hipnotyzujący bas. 

                                                          

                                       

Te dwa mocno połamane utwory rozdziela „Little Umbrella”, kompozycja najbliższa klasycznemu jazzowi. Instrumentarium ograniczone jest do dęciaków i klawiszy, które prowadzą cały utwór i które po równo dzielą się solówkami. Bas i perkusja tworzą tło, a całość brzmieniowo zbliża się do muzyki bliskowschodniej. Jazzowy klimat zostaje zachowany w zamykającym „It Must Be a Camel” z tą różnicą, że perkusja nadaje całości energii i świetnie walczy o dominację z saksofonem. 

                                                     

Ten wspaniale brzmiący album nie powstałby gdyby Zappa nie skorzystał z nowinek technicznych.  Wykorzystał m.in. szesnastościeżkowy sprzęt nagraniowy, w którym cztery ścieżki zajęły ślady perkusji, na której w większości grał sam Zappa. Dźwięk na oryginalnym miksie jest przestrzenny i stereofoniczny. Zappa zastosował też overdubbing, dogrywając do istniejącego materiału partie saksofonowe i klawiszowe, wzbogacając w ten sposób brzmienie całości.

„Hot Rats” istnieje w dwóch wersjach. Jedna to wersja miksu pochodzącego z 1969 roku, dostępna na wszystkich analogowych wydawnictwach oraz na reedycji CD z 2008 roku. Druga wersja to remiks albumu z 1987 roku, zrobiony oczywiście przez Zappę. Wersja z lat 80-tych momentami bardzo się różni od oryginału, twórca postanowił poprzestawiać na niej akcenty. Linie basu zostały bardziej podkreślone, a perkusja ocieplona. „The Gumbo Variations” zostało wzbogacone o czterominutowe intro, co w rezultacie wydłużyło numer do ponad 16 minut. „Little Umbrella” dograno dodatkowe partie fletu i pianina. Poprawiono też dynamikę całości nagrania. Myślę, że na pierwszy odsłuch i zapoznanie się lepiej sięgnąć po tę wersję płyty.

                                                             

„Hot Rats” miała swoją premierę 10 października 1969 roku i z miejsca stała się arcydziełem muzyki popularnej. Dziś to prawdopodobnie najbardziej znane dzieło Zappy. Powód jest prosty - mimo swej złożoności to najbardziej przystępne dzieło szalonego Franka. W późniejszych latach Zappa stał się twórcą awangardowym i eksperymentatorem, a „Hot Rats” świetnie jest wyważone -  jazz, rock i eksperyment tworzą ciekawą mieszankę artyzmu i przebojowości. Uwielbiam tę płytę za energię i świeżość, mimo mijających 40 lat od wydania. To produkcyjny i kompozytorski majstersztyk. Jak napisałem na początku, nie trzeba znać całego Zappy, ale warto znać „Hot Rats”.